OSTATNIM TRANSPORTEM Z ZSRR DO IRANU
Konstanty Buda
Tuż przed ewakuacją 5 Kresowej Dywizji Piech. z rejonu Dżałał Abad do Iranu w sierpniu 1942 roku zostałem odkomenderowany z D-twa 14 Pułku Piech. do Komisji Likwidacyjnej tej Dywizji i pełniłem w niej obowiązki szefa sztabu jak również koordynowałem sprawy ewakuacyjne polskiej ludności cywilnej z tego rejonu.
Głównym zadaniem Komisji Likw. było przekazanie władzom sowieckim wszystkiej naszej broni, sprzętu i koni. Sposób, w jaki rusznikarze sowieccy zaczęli przyjmować naszą broń, bardzo nas zaniepokoił; nprz. w pierwszych dniach, przymując karabiny i broń maszynową, zaglądali do każdej lufy. Zachodziła więc obawa, że nie zdążą oni przyjąć całego uzbrojenia i sprętu Dywizji w przeznaczonym na to czasie, a tym samym my nie zdążymy przyjechać do Krasnovodzka przed odpłynięciem do Iranu ostatniego statku.
Postanowiliśmy więc zrobić coś, áby przyśpieszyć odbiór naszej broni. Przede wszystkim poprosiłem naszego dowódcę płk. K. Dudzińskiego o nadanie radiotelegrama do Dowództwa naszej Armii w Buzułuku z prośbą o interwencję u naczelnych władz sowieckich. Następnie postanowiliśmy "przekupić" oficerów sow., odbierających nasz sprzęt, zapraszając ich do naszego kasyna na kolację. Postaraliśmy się przy tym o dodatkowy przydział wódki na to przyjęcie. Początkowo nastrój przy stołach był bardzo oficjalny. Ale kiedy jeden z naszych oficerów, znany wśród nas kawalarz i świetnie mówiący po rosyjsku, zaczął opowiadać naszym gościem stare "carskie" kawały, poczuli się oni jak u siebie w domu. A kiedy oficer ten, zapytany gdzie się nauczył tak dobrze rosyjskiego, odpowiedział bez zająknienia, te urodził się w Gruzji i chodził do tego samego gimnazjum co i Stalin, gratulacjom i rozmowom nie było końca. Nasi goście tak się póżniej rozbawili, że przesiedzieli z nami aż do północy.
Nie wiem, czy dzíęki tej kolacji, czy też interwencji D-twa naszej Armii, już na drugi dzień odbieranie broni odbywało się w wyrażnie przyśpieszonym tempie i cała nasza Komisja Likwidacyjna mogła wyjechać do Krasnowodzka w przewidzianym na to terminie. Tak czy inaczej, kawały naszego "Gruzina" na pewno wiele nam w tym pomogły.
Po zakończeniu odbioru broni i sprzętu i po podpisaniu odpowiednich protokółów główny oficer łącznikowy przy naszej Dywizji płk. NKWD Siergienko zaprosił płk. Dudzińskiego i mnie do swego kasyna na pożegnalny obiad. Na obiedzie tym byli też obecni wszyscy oficerowie łącznikowi przy oddziałach Dywizji. Wszyscy oni należeli do NKWD z wyjątkiem oficera łacz. przy 14 Pułku Piech. mjr. Pomenarowa. Wyznaczono go na tę funkcję prawdopodobnie dlatego, że znał trochę język polski. W prywatnych rozmowach ze mną zawsze powtarzał: "Ze mnoj moża swobodno goworić — ja żesz nie z NKWD". W czasie tego obiadu, po krótkim oficjalnym przemówieniu płk. Siergienki, zabrał głos mjr. Pomenarow. M.in. powiedział, że z żalem rozstaje się z nami i gdyby mogł, chętnieby pojechał z nami do Iranu. Usłyszawszy to płk. Siergienko spojrzał na niego takim wzrokiem, że biedny major zaniemówił nagle i wyrażnie speszony usiadł. Kiedy pożniej zapytałem go czy nie będzie miał on jakichś nieprzyjemności za swoją szczerość, odpowiedział: "U nas wsio wozmożno".
Z majorem tym łązyły mnie bliższe stosunki, gdyż jako adjutant d-cy 14 Pułku Piech. codziennie z nim stykałem się w różnych służbowych sprawach. Przy zatargach z władzami cywilnymi — szczególnie jeśli chodziło o przyznawanie nam pastwisk dla koni pułkowych — zawsze starał się iść nam na rękę. Dlatego też dowódca Pułku płk. Dudziński zaprosił go 4 marca 1942 r. na małe przyjęcie z okazji swoich imienin. Mjr. Pomenarow postanowił zrewanżować się mu za to i w dniu 1 maja zaprosił pułkownika, jego szefa sztabu i mnie na obiad do swego prywatnego mieszkania. Przyjęcie to będę długo pamiętać. W dniu tym był niesamowity upał, a jako obiad żona majora mogła podać nam tylko ugotowane na twardo jajka i zimną smażoną rybę z naszego kasyna, której nikt z nas nie chciał poprzednio tam jeść. Próz razowego chleba nie więcej do jedzenia nie było. (Nasi oficerowie w Rosji lepiej potrafili radzić sobie w podobnych wypadkach). Natomiast na przyjęciu tym było pod dostatkiem czystego spirytusu. Nam gościom wypadało naśladować gospodarza i pić ten spirytus nie rozcięczając go wodą. Dlatego też już po dwóch kieliszkach, wypitych właściwie bez zakąski, zaczęło mi się mocno kręcić w głowie. Musiałem więc znaleść pretekst, aby ulotnić się z tego pierwszomajowego przyjęcia. Przeprosiłem więc majora i powiedziałem mu, że muszę wrócić do d-twa Pułku i danać ważny telegram. Ten sowiecki spirytus czułem w głowie jeszcze na drugi dzień. Powiedziałem więc sobie, że na podobne przyjęcia więcej nie pójdę.
W przeddzień naszego wyjazdu wezwał mnie do siebie płk. Siergienko i wręczył mi na piśmie wyciąg z umowy polsko—sowieckiej, dotyczący wyjazdu z Rosji rodzin naszych żołnierzy. Ostrzegł mnie przy tym, że o ile znajdzie się w transporcie osoba cywilna, nienależąca do najbliszej rodziny żołnierza Armii Polskiej w ZSRR, to cały transport może być wstrzymany. Można więc wyobrazić sobie moje przerażenie, kiedy tuż po ruszeniu pociągu ze stacji nasi żołnierze zaczęli wciągać za ręce do swoich wagonów czekające obok toru swoje rosyjskie girlfriendy. Zauważył to sowiecki komendant naszego transportu kapitan NKWD, kazał maszyniście zatrzymać pociąg i wszystkie "dziewuszki" musiały go opuscić. Po powtórnym ruszeniu pociągu historia powtórzyła się i wszystkie one znowu znalażły się w pociągu. Na szczęście, tym razem oficer sowiecki nie zauważył tego i nasze nielegalne pasażerki dojechały aż do Krasnowodzka, gdzie szybko zmieszały się z tłumem naszej cywilnej ludności i nie wiem jaki był ich dalszy los. Podobno niektórym z nich udało się dotrzeć aż do Teheranu.
W drugim dniu naszej podróży do Krasnowodzka nasz sowiecki "opiekun" transportu zauważył, żę wieziemy ze sobą sporo konserw angielskich — suchy prowiant na drogę. Podszedł więc do mnie i z wyrażnym zażenowaniem zapytał mnie: "A może jeść u was kakaja buć liszniaja konserwa?" Dodał przy tym, że wysłali go w podróż właściwie bez żadnego prowiantu. Otrzymawszy ode mnie kilka puszek corned beefu, wogóle przestal interesować się składem pociągu i kto w nim jedzie. Niewiedział nawet, że na jednej ze stacji doczepiono do naszego pociągu dwa osobowe wagony Żydów polskich. Ja zauważyłem to, ale udawałem, że nic o tym nie wiem — tym bardziej, że wagony te doczepiono nam w nocy kiedy wszyscy spali.
Za ten brak "czujności" służbowej i zainteresowania składem pociągu spotkała naszego enkawudzistę dość wielka nieprzyjemność. Otóż w czasie postoju na jednej z większej stacji został on wezwany wraz ze mną do wojskowego komemdanta dworca — pułkownika NKWD. Ponieważ nasz kapitan nie potrafił podać mu faktycznego składu pociągu, pułkownik wpadł we wściekłość i w mojej obecności niemiłosiernie zbeształ go. Po powrocie do pociągu prosił on mnie bardzo, aby informować go o wszelkich zmianach w naszym transporcie, gdyż nie chciałby on, aby podobna nieprzyjemność spotkała go znowu.
Dojeżdżając do Taszkientu powiedział mi, że zna to miasto i ma tam swoje "chody". Postara się więc żrewanżować mi się tam za moje dożywianie go w drodze i kupić mi dobrego kaukaskiego wina. Bezpośrednio po przyjeżdzie na tę stację ulotnił się on gdzieś, ale po jakiejś godzinie wrócił z olbrzymim okopconym imbrykiem w ręku. Byłem przekonany, źe niesie "kipiatok" na herbatę, ale ku memu wielkiemu zdziwieniu przekonałem się za chwilę, te było w nim to obiecane kaukaskie wino. Okasało się, iż nasz enkawudzista dotrzymał swego słowa. Ponieważ w czasie tego postoju wsiadł do naszego służbowego przedziału jakiś nadzwyczaj sympatyczny pułkownik sowiecki, we trójkę delektowaliśmy się tym winem. Od pułkownika tego dowiedziałem się poraz pierwszy o olbrzymich stratach Armii Czerwonej na froncie.
Po przybyciu do Krasnowodzka poinformowano nas, że statku dla nas na razie nie ma i nikt nie wie, kiedy go nam podstawia. Musieliśmy więc czekać na plaży — na szczęście pod namiotami. Komendanta naszego transportu, ppłk. Dudzińskiego, zabrał do siebie na nocleg komendant bazy ppłk. Z. Berling i przez następnych kilka dni niewidzieliśmy go. Obaj pułkownicy znali się dobrze, gdyz należeli w 1940 r. grupy oficerów polskich, przewidzianych przez Rosję na zalążek kadry przyszłej Armii Polskiej pod sowieckim dowództwem. Jakwiemy, umowa polsko-sowiecka w 1941 r. pokrzyżowała im, przynajmniej czasowo, te plany.
Kiedy po kilku dniach czekania na piasku podstawiono nam upragniony statek, pobiegłem szybko do mieszkania Berlinga, aby powiadomić obu pułkowników, że statek dla nas przypłynał i musza oni szybko się pakować. Ponieważ był to ostatni stakek przeznaczony na ewakuację naszej Armii drogą morską, byłem przekonany, że Berling i cały personel bazy popłyną razem znami. Kiedy wyraziłem moje zdziwienie, że ani on ani jego gospodyni (póżniejsza żona) wogóle nie są spakowani, pułkownik wyjaśnił mi, iż musi pozostać przez jakiś czas w porcie, celem zlikwidowania bazy ewakuacyjnej. Dołączy do nas póżniej drogą kołową. Wówczas nie wiedziałem jeszcze, jaki były właściwe jego plany na przyszłość.
Załadowanie na mały statek kilkuset naszych żołnierzy i osób cywilnych było wielkim problemem. Dziesiątki obcych kobiet polskich oblegało mnie i błagało, aby zabrać je do Iranu, że przyjechały do Krasnowodzka w ostatniej chwili i nie mogły zweryfikować się jako żony, czy też matki naszych żołnierzy. Niektóre z nich groziły mi nawet, że jeżeli nie zabiorę ich na statek, to zaskarża mnie do gen. Andersa (!). Ale prawdziwa tragedia zaczęła się w momencie kiedy jeszcze w połowie załadowania okazało się, że statek jest już przepełniony. Na pokładzie sytuacja była już taka, że ludzie musieli stać ściśnięci jeden przy drugim. Nie było mowy, aby ktoś mógł usiąść na swoim tobołku.
W tej sytuacji zwróciłem się do sowieckiego komendanta portu i przedstawiłem mu sytuację. Powiedziałem mu, że brak jest nam miejsca przynajmniej na dalszych sto osób. Odpowiedzlał mi krótko: "Jak nie możecie ich załadować, muszą oni pozostać w ZSRR. Ja drugiego statku dla nich nie mam". Otrzymawszy taką odpowiedż, powiedziałem sobie, że nie ma innej rady jak zacząć "dopychać" ludzi na statek siłę. To dopychanie trwało chyba z godzinę, ale ku mojej wielkiej radości i uldze okazało się, że nikt ze znajdujących się na liście nie pozostał na brzegu.
Pułkownik Dudziński jako dowódca transportu otrzymał maleńką jednoosobową kabinkę, ale dla mnie i dla kilku innych oficerów miejsca na pokładzie już nie było. Na szczęście zlitował się nad nami kapitan statku; powiedział mi po cichu, że jak tylko zapadnie zmrok, będziemy mogli przespać się na jego mostku kapitańskim. Tak też zrobiliśmy i wprawdzie na gołych deskach, ale mogliśmy trochę zdrzemnąć się w nocy. Następnego dnia o świcie obudził nas i kazał natychmiast ulotnić się, gdyż nie chciałby, aby ktoś z jego załogi zauważył nas; wstęp na mostek kapitański dla obcych jest surowo wzbroniony. Więcej nie potrzebowaliśmy prosić go o nocleg, gdyż następnej nocy spaliśmy już pod namiotami na perskiej ziemi. Kiedy rano pożegnaliśmy się z kapitanem i zeszliśmy na dół, oczom swoim nie chcieliśmy wierzyć. Jeszcze poprzedniego dnia wieczorem tłok na poładzie wciąż był taki, że wszyscy przez cały czas musieli stać, a teraz wszyscy siedzieli już na swoich tobołkach. Jak się to stało? Otóż okazało się, że ludzie, szukając miejsca dla siebie, zaczęli rozłazić się po wszystkich zakamarkach statku. W rezultacie pokład bardzo się opróżnił.
Nad ranem ujrzeliśmy upragnione brzegi Iranu i wszystkich ogarnęła radość. Ale radość tę zakłócił na chwilę widok stojących na molo żołnierzy sowieckich, jak gdyby czekających na nas. Na szczęście okazało się pózniej, że są to tylko patrole "alianckiej" armii okupacyjnej w Iranie. Nigdy nie zapomnę widoku naszych kobiet, które po zejściu ze statku padały na kolana i całowały perską ziemię.
Berling był, przed wyznaczeniem go na komendanta Bazy Ewakuacyjnej, szefem sztaby 5 KDP. W tym okresie łączyły mnie z nim bliższe stosunki służbowe, gdyż jako adiutant 14 Pułku Piech. musiałem utrzymywać z nim stały kontakt. W swoich prywatnych rozmowach z płk. Dudzińskim i ze mną podkreślał on, że Polska, mając dwóch wrogów — Niemcy i Rosję, nie może pozwolić sobie, aby bić się z obojem naraz. Musi najprzód zwiazać się z jednym z nich, aby pokonać drugiego. Będąc w Rosji, żołnierz polski nie ma wyboru — musi bić się przy boku Armii Czerwonej. Słuchając tych wypowiedzi, nie wiedziałem jeszcze, że Berling już wówczas był przewidziany przez Stalina na przyszłego naczelnogo dowódcą nowej "demokratycznej" armii polskiej w ZSRR.
Nigdy nie przypuszczałem, że po wojnie spotkam się z nim znowu. Tymczasem, będąc w 1978 r. na urlopie w Warszawie, spotkałem się z nim tam przypadkowo. Poznał mnie od razu i kiedy powiedziałem mu, że mieszkam teraz w Anglii, zaprosił mnie do swojej wilii pod Warszawą na pogawędkę. W czasie tego spotkania musiałem opowiedzieć mu dokładnie o sytuacji materialnej naszych żołnierzy w W. Brytanii. Słuchając mego opowiadania, powiedział w pewnym momencie tak: "Wiem, że wielu z nich wróciło po wojnie do Polski, ale większość z nich żałuje dziś tego". W tym momencie rozmowę naszą przerwała żona jego, proponując mi drugą filiżankę kawy. Ponieważ wyrażnie wyczułem, że w rozmowie ze mną jest on skrępowany obecnością swojej żony, a szczególnle swojej b. sekretarki, która przywiozła mnie taksówką z Warszawy, postanowiłem nie przeciągać mojej wizyty i po pół godziny rozmowy pożegnałem go.